W DRODZE | Podróż kamperem przez Amerykę Północną | Jukon
- Marta Jaroszek
- 12 sie
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 20 sie
Minęło już sporo czasu, odkąd ostatni raz opublikowałam post. Czas, jak wszyscy wiemy, biegnie nieubłaganie szybko i wiele chwil — czy to pięknych i ekscytujących, czy też nieprzyjemnych i przygnębiających — ulatuje nam przez palce. Odkąd jesteśmy w podróży, i choć można by powiedzieć, że stale w niej jesteśmy, zauważyłam, że gdyby nie zdjęcia czy krótkie notatki, te chwile uciekają. Pisywałam dziennik z podróży po USA i Kanadzie, ale wymagał on ode mnie zbytniej regularności. A jak wiemy, dobra passa nie trwa wiecznie i po pewnym czasie człowiek się „wypala” — zarówno profesjonalista, jak i amator. Toteż postanowiłam temat ugryźć nieco inaczej. I choć aktualne czasy nie lubią przydługich blogów, to zdecydowałam się ruszyć z małą serią dzienników. Nie obiecuję, że będzie ona regularna czy równie treściwa, ale będzie moja. Coś, co będę czytać, gdy włosy posiwieją, skóra się pomarszczy, a pamięć zacznie szwankować.
Choć chciałabym zacząć od początku, to niestety wspomnienia nie są już tak przejrzyste. Wobec tego zacznijmy od połowy, ponieważ właśnie teraz jesteśmy w połowie naszej podróży po Ameryce Północnej. Przemierzaliśmy zatłoczone miasta wschodniego wybrzeża, dotarliśmy na Florydę, gdzie spędziliśmy listopad w poszukiwaniu krokodyli i kąpieli w turkusowych źródłach. Przejeżdżaliśmy przez pola ropy w Teksasie i czuliśmy podmuch Meksyku w Nowym Meksyku. Podążaliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża przez pustynie tak różnorodne, że z łatwością można odróżnić, gdzie przebiega granica jednej, a gdzie drugiej. Paleta ich barw mieszała się od białej przez pomarańczową po intensywnie czerwoną. Aż w końcu dotarliśmy na północ, do Kanady.
Odkąd zaczęliśmy planować naszą Wielką Podróż po Ameryce Północnej, nie mieliśmy wątpliwości, czy dotrzemy na Alaskę. W moim przekonaniu jest to mekka „dzikich”, ludzi, którzy pragną żyć w zgodzie z naturą, otaczać się nią. Toteż nie mogło się wydarzyć inaczej — wyruszyliśmy na Alaskę! Przez ponad tydzień przemierzyliśmy tysiące kilometrów przez Kolumbię Brytyjską, aż dotarliśmy do najdalej na północ wysuniętej prowincji Kanady — Jukonu.
Dni są tu długie, a noce krótkie. Słońce nieśmiało znika za horyzontem, aby ustąpić miejsca swojemu nocnemu bratu. Choć przebywamy w miejscach, gdzie zorza polarna mogłaby nam wyświadczyć przysługę i zatańczyć na niebie, to niestety jest ono zbyt zachmurzone, a Księżyc zbyt mocno świeci. Pobyt na północy, w rejonach dzikich i oddalonych od dużych miast o setki kilometrów i miasteczek o dziesiątki, nieco hartuje charakter. Poczucie absolutnej niezależności, a jednocześnie zależności od własnych umiejętności, zasobów i planowania nie jest dla wszystkich. Spontaniczne pomysły mogą być spontaniczne jedynie na tyle, na ile zdrowy rozsądek nam pozwoli.
Kuba wiele godzin spędza na łowieniu ryb. W rzekach i jeziorach żyją pstrągi tęczowe, łososie i szczupaki. Ale spotkaliśmy też większe okazy. Podczas pływania kajakiem po jeziorach mieliśmy przyjemność obserwować rodzinę wydr, które nieśmiało kręciły się wokół nas, nie mając pewności, czy stanowimy dla nich zagrożenie. A my co najwyżej chcieliśmy ustrzelić je aparatem w telefonie. Na jeziorze Jigsaw, podczas łowienia, towarzyszyła nam para bobrów, ostentacyjnie rzucających się w wodzie. Bardzo spodobała nam się ta okolica, tym bardziej, że Barusia miała towarzystwo w postaci trzech innych psiaków — dwóch trzykrotnie większych od niej i jednego mniejszego, którego nazwaliśmy Kierowniczka. Zasiedzieliśmy się tam nieco. Gdy odjeżdżaliśmy, nasz sąsiad polecił nam miejsce, w którym możemy obserwować łososie skaczące w górę rzeki. Prędko się tam udaliśmy. Miejsce, nie chcąc ująć mu uroku, było obozowiskiem rdzennych. Teren był głównie zamknięty, ale udostępniono punkt do obserwacji zarówno skaczących łososi, jak i ich połowu. Trudno powiedzieć, co zachwycało nas bardziej — rzucające się dziko ryby czy ilość ich towarzyszy zgarnianych do siatki. Pracownicy obozowiska nie musieli się specjalnie natrudzić, aby złowić potężny okaz.
Kolejne kilometry w drodze na północ przemierzamy wzdłuż pasma Coast Mountains. Surowe, majestatyczne góry, gdzieniegdzie pokryte śniegiem, spod którego wyłaniają się jęzory lodowców. Krajobraz ulega niekiedy zmianie, góry ustępują miejsca jeziorom i bezkresnym lasom świerkowym. Aura dzikości jest przeszywająca. Przełomowym momentem w obserwacji dzikiej natury było spotkanie niedźwiedzia grizzly nad rzeką. Mający świadomość naszej obecności, czujnie nas obserwował. Jednak upewniwszy się, że nie zamierzamy przeszkadzać mu w jego wieczornej strawie, zajadał się glonami w najlepsze. Od tamtej pory dziennie spotykamy na trasie przynajmniej jednego niedźwiedzia czarnego, Baribala.
Wczorajszego wieczoru dotarliśmy do stolicy Jukonu — miasteczka Whitehorse. Mówi się, że jest to miejsce o najczystszym powietrzu na świecie, mekka obserwatorów zorzy polarnej. Intuicja podpowiada mi, że na zorzę nie mamy teraz co liczyć, jest jeszcze za wcześnie. Niebo tylko przez kilka godzin w nocy jest zupełnie ciemne. Niemniej jednak wybraliśmy się na punkt widokowy w Grey Mountains. Do szlaku prowadzi nas szutrowa, offroadowa droga, samochód skacze na prawo i lewo. Trudno utrzymać pion na siedzeniu. Takie drogi mają jeden potężny plus — zniechęcają wiele osób, turystów i kamperowiczów do wjazdu. A dla nas to nic innego jak zachęta i obietnica świetnego miejsca na nocleg. Nie pomyliliśmy się. Z góry roztaczał się zjawiskowy widok na okoliczne szczyty, miasto i rzekę. Spakowaliśmy wino, czekoladę, koc i śpiwór i ruszyliśmy podziwiać zachód słońca.

Komentarze