W DRODZE | Podróż kamperem przez Amerykę Północną | Jukon, Alaska
- Marta Jaroszek

- 20 sie
- 3 minut(y) czytania
Nasz pobyt w Jukonie dobiegł końca, ale z całą pewnością wrócimy tam w drodze powrotnej na południe Kanady. Terytorium to ma bardzo wiele do zaoferowania i nic dziwnego, że to właśnie tam zmierzają osoby poszukujące "prawdziwej" Kanady. Kilka ostatnich dni spędziliśmy w okolicach Whitehorse, w którym sezon turystyczny rozpoczyna się dopiero zimą. Można tam obserwować zorze, biegać na nartach biegowych, jeździć na zjazdówkach lub wygrzewać się w gorących źródłach. I choć nadal trwa lato, a obserwacja zorzy w sierpniu to absolutna rzadkość, to nam się udało. Spędzaliśmy noc w miejscu, do którego nie docierało żadne sztuczne światło, noc była ciemna, a niebo czyste. Wyszłam w nocy na "szybkie" siku. Kiedy spojrzałam w górę, zobaczyłam zielone smugi na niebie. Gdzieniegdzie subtelnie falowały i tańczyły. Szybko zawołałam do Kuby: "O mamo, mamo, zorza!" . Przez kilka minut obserwowaliśmy spektakl rozgrywający się ponad naszymi głowami.
Minęły dwa dni, odkąd przekroczyliśmy granicę z USA i znaleźliśmy się w najdalej wysuniętym na północ stanie Stanów Zjednoczonych – na Alasce. Ostatnie kilometry Alaska Highway w Jukonie z perspektywy pasażera były niezwykle męczące, natomiast dla kierowcy stanowiły swego rodzaju wyzwanie. Autostrada była w bardzo kiepskim stanie. Co kilkaset metrów zamiast asfaltu pojawiał się szuter, następnie ogromne dziury i falująca jezdnia, wznosząca samochód w powietrze. Niemniej jednak trasa była niezwykle widokowa – mijaliśmy majestatyczne góry, lasy i ogromne jeziora z wodą mieniącą się w kolorach od turkusowego po intensywnie granatowy.
Chciałoby się powiedzieć, że wraz z przekroczeniem granicy wszystko stało się piękniejsze, dziksze i rozleglejsze. Niestety, nic z tych rzeczy. Zdążyliśmy przywyknąć do świetnych miejscówek noclegowych, których znalezienie nie wymagało od nas zbyt wielu poszukiwań. Tymczasem ostatnie dwie noce spędziliśmy w bardzo przeciętnych miejscach. Pomimo długich starań nie byliśmy w stanie znaleźć niczego lepszego. Ani jeziora, ani gór, ani ryb.
Na ten moment jesteśmy absolutnie zachwyceni Jukonem, który dostarczył nam odpowiedniej dawki dzikości, piękna i natury. Mamy nadzieję, że Alaska zachwyci nas równie mocno. Za chwilę ruszamy pod lodowiec Matanuska. Jeśli przeczucie nas nie myli, wkraczamy teraz w ten rejon Alaski, do którego zmierzaliśmy. I choć pierwsze dwa dni były szare, bure i mało zachwycające, to myślę, że niebawem się to zmieni. Zawód zostanie zastąpiony zachwytem, a deszcz – słońcem.
Słońce może i wyszło, a widoki zaczęły zapełniać moją galerię w telefonie, jednak na lodowiec Matanuska nie udało nam się wejść. Nie ukrywam, byliśmy nieco zawiedzeni. Nie wynikało to z naszego braku przygotowania, a raczej z faktu, że kolejne tereny znajdują się pod zarządem rdzennych mieszkańców. Od pewnego czasu wprowadzili oni obowiązek wykupienia wycieczki z przewodnikiem – za 160 dolarów od osoby można wybrać się na trzykilometrowy spacer po lodowcu. Postanowiliśmy odpuścić sobie tę przyjemność. W planach mamy jeszcze kilka innych lodowców. Miejmy nadzieję, że tam sytuacja się nie powtórzy i będzie nam dane je podziwiać.

Ruszyliśmy w kierunku Hatcher Pass, prawdziwej perełki Alaski, położonej w paśmie górskim Talkeetna. Miejsce to, niegdyś centrum alaskańskiej gorączki złota, dziś mieści Independence Mine State Historical Park – ogromną, opuszczoną kopalnię. Przełęcz Hatcher Pass leży na tyle daleko na północ, że jest doskonałym punktem do obserwacji zorzy polarnej, a jej alpejskie krajobrazy oferują jedne z najpiękniejszych panoram w dolinie Matanuska-Susitna.
Gdy dotarliśmy na miejsce, rozpoczął się jeden z najwspanialszych spektakli, jakie zafundowała nam natura: zachód słońca, który wspaniale rozlał się po okolicznych szczytach. Róże, czerwienie i dziesiątki odcieni pomarańczu skąpały ziemię na dobrych kilkadziesiąt minut. Mając świadomość, że nazajutrz pogoda ma być fatalna, chłonęliśmy ten widok każdą komórką ciała.
Poranek, choć pochmurny, był wyjątkowo klimatyczny. Szczyty, przykryte warstwą chmur niczym pierzynką, nieśmiało na nas zerkały. Planowaliśmy pójść dziś na Reed Lakes, ale po sprawdzeniu prognozy pogody zdecydowaliśmy przełożyć to na inny dzień, ponieważ za kilka godzin miało się rozpadać na dobre.
W zamian Kuba zaplanował trasę biegową, która miała nam zapewnić odpowiednią dawkę sportu i pięknych krajobrazów. Już oczami wyobraźni widzieliśmy, jak Barusia merda ogonkiem na tę wieść. Na szczyt wiodła kręta, czterokilometrowa trasa, z której mogliśmy podziwiać widoki na Summit Lake – jezioro polodowcowe.
Gdy dotarliśmy na górę, nie widzieliśmy nic poza czubkami własnych butów. Widoczność była zerowa, więc prędko zbiegliśmy na dół. Bari co chwilę odbiegała to w prawo, to w lewo, w poszukiwaniu świstaków. Jestem przekonana, że pokonała dystans dwa razy większy niż my, dlatego od kilku godzin smacznie śpi i chrapie niebywale.



































Komentarze